Nie chciałabym zapeszyć, ale z tego co widzę, szykuje nam się całkiem niezła pogoda na długi weekend 🙂 Oby, oby…
To tyle na dziś, bo jak się zacznę rozpisywać, to trzeba będzie po godzinach siedzieć.

i napiszę to na blogu :-)
Nie chciałabym zapeszyć, ale z tego co widzę, szykuje nam się całkiem niezła pogoda na długi weekend 🙂 Oby, oby…
To tyle na dziś, bo jak się zacznę rozpisywać, to trzeba będzie po godzinach siedzieć.
Zachłysnęłam się samą wizją ponad tygodniowego wolnego, przy niewielkim ubytku dni wolnych, czyli bardzo długim tegorocznym majowym weekendem, a właściwie dwoma weekendami z tym co pośrodku 🙂 I zdaje się, że nie tylko ja. Zarówno w pracy jak i wśród sąsiadek i koleżanek co chwilę krążą pytania: „a co będziesz robić?”, „jakie masz plany?”, „a wyjeżdżacie gdzieś?” No więc dałam się ponieść i zaplanowałam mnóstwo wyjazdów i atrakcji. Ciekawe ile z nich wypali… Dodam tylko, że do wszystkich jest potrzebna – jeśli nie nawet cudowna pogoda, to przynajmniej bezdeszczowa. Bo jak tu wybrać się na zwiedzanie Pragi, łażenie po Górach Stołowych, grillowanie czy bicie gitarowego rekordu Guinnessa w czasie deszczu? Ni to przyjemne ni bezpieczne (czasem). Jednocześnie co chwilę ktoś ze znajomych pyta czy może się przyłączyć do tej czy innej atrakcji, więc jeśli nikt się nie rozmyśli, to powinno być bardzo przyjemnie i wesoło.
Tymczasem trzeba szybko ogarnąć pracę. Normalnie byłoby to proste. Tym razem nie jest, bo każdy chce wszystko od siebie „wypchnąć” i co chwilę wpada mi coś extra. Na szczęście jeszcze trochę czasu zostało, więc oczywiście dam radę 🙂 Wczoraj przez przypadek okazało się, że nie wszyscy w pracy rozliczyli się jeszcze z podatków. Jedna kumpela „na śmierć zapomniała”, a że twierdzi, że nie radzi sobie kompletnie z podatkami, wypełniłam na szybko jej PITa sadzając ją przy okazji obok, żeby zobaczyła jak prosta to jest sprawa i jak śmiesznie brzmi jej „nie dam rady”. Sama była zdziwiona. Zdaje się, że rozliczenia to jedne z tych rzeczy, które straszą przez samą swoją „obecność” i wiele osób boi się za nie zabrać nie zdając sobie sprawy, że kupno dobrze dopasowanych spodni jest trudniejsze 😉 Zwykle. A zatem plan jest taki, że do piątku przed szesnastą będzie wszystko skończone, spakowane, pochowane, będą umyte filiżanki i będziemy mogli udać się na – a jakże – zasłużone wolne. Tymczasem, żeby go zrealizować trzeba zakończyć przerwę śniadaniową (wcześniej nie było na nią czasu) i wziąć się do roboty.
Na zakończenie tylko dodam, że lemur trafił do zestawu zwierząt niebezpiecznych – wystraszył w tym roku mnóstwo gimnazjalistów na egzaminie z przyrody… I to czym… uszami 😉 Szacuneczek 😉 Wychodzi na to, że masa, kły, pazury czy 8 nóg są niepotrzebne do wywołania paniki…
Nagle odkryto Amerykę, że dzieci mają za dużo obowiązków szkolnych i są przemęczone. Co więcej, jest to ponoć efekt ostatniej reformy. Śmiech na sali. Od wielu lat rozmawiamy na ten temat z koleżankami i wściekamy się, że dzieciaki miewają po 8, a czasem nawet 9 lekcji dziennie, po czym muszą jeszcze w domu odsiedzieć jeszcze kilka godzin nad zadaniami domowymi. Nauczyciele chętnie każą im kupować ćwiczenia, których nie mają czasu uzupełniać na lekcjach, więc zadają wszystko do domu. Poza tym inne zadania, projekty, referaty i wychodzi na to, że dzieciaki w podstawówce i gimnazjum ślęczą po nocach nad lekcjami, zresztą w weekendy i święta także. Gdyby podlegały pod kodeks pracy byłoby to zabronione, ale nie podlegają. Szlag mnie nieraz trafiał, kiedy miałam zaplanowany weekendowy wyjazd do rodziny, na wycieczkę czy na narty i musiałam zrezygnować, bo młody miał lekcje do zrobienia. Zero życia pozaszkolnego + zero zabaw + strata młodości = polski system edukacji. I to naprawdę nie jest nowość i kwestia ostatnich miesięcy. Podobnie jak przeciążone plecaki.
Od poniedziałku, a właściwie od piątku dzieciaki w naszym województwie zaczynają ferie. Moje dziecię nie życzyło sobie wyjazdu na żadne zimowisko. Ostatnio doszłam do wniosku, że jego cwany plan jest oparty na 15-godzinnym, codziennym maratonie w cs-a. Niedoczekanie jego. Na tydzień wysyłam go do rodziny, u której o komputerze może sobie tylko pomarzyć. Na drogę zostanie zaopatrzony w książkę, którą będą przerabiać zaraz po feriach. Poza tym będzie mógł się zrelaksować na basenie, spacerze, łażeniu po górach czy co mu się tam zamarzy (w granicach rozsądku).
Zresztą na weekend sama się z nim chętnie wybiorę. A jak będzie sprzyjająca pogoda, to może nawet na taki dłuższy weekend… Zobaczymy.
Dzięki panu z serwisu zmarnowałam jeden dzień urlopu… wrrr… Miał przyjść dziś do zepsutego pieca. Nie dość, że trzeba było czekać na wolny termin 2 tygodnie, to jeszcze nie przyszedł. I nawet nie raczył zadzwonić i poinformować, że się nie wyrobi. Co za czasy.
Dziś Zaduszki. A ja jestem już w wieku, w którym znajdzie się mnóstwo osób do wspominania… A z czasem pewnie będzie ich jeszcze przybywać…
Wczoraj był babski wieczór, dziś jest ciężki dzień… Taki związek przyczynowo – skutkowy 😉
Kiedyś bałam się pająków. Tak niemal panicznie. Do żadnego się nie zbliżyłam na odległość kilku kroków (chyba, że nieświadomie). Pewnego dnia, gdy siedziałam na ogrodzie i obserwowałam pająki, stwierdziłam, że jest to totalnie głupie. Jak można bać się tak małego zwierzaka? Który w dodatku nie jest w stanie zrobić nam krzywdy. Bo zdaje się, że u nas jedynym „gryzącym” pająkiem jest krzyżak, ale ileż w końcu ich jest. Pozostałe straszą tylko wyglądem, a że dla człowieka posiadanie 8 nóg jest czymś strasznym (chirurgia plastyczna nie poszła póki co tak daleko, ale dajmy jej jeszcze trochę czasu 😉 ), więc jakoś boimy się tych pająków. Co prawda nie przestałam się ich od razu bać, ale z czasem przynajmniej przestałam panikować. Teraz nie mam problemu z „pokojowym” wyproszeniem pająka z domu czy z ubiciem go, jeśli jest to niemożliwe. No i zdaje się, że wychodzi mi, że przyroda nie znosi pustki. Dziś miałam „straszny” sen. Śniły mi się węże. Mnóstwo różnych węży, które przypełzły do mojego domu, bo w pobliżu była powódź, więc „schroniły się” u nas. Było ich tyle i tak szybko się poruszały, że trzeba było uważać, jak się chodzi. Strasznie, ale tak naprawdę strasznie się ich bałam, tym bardziej że nie wiedziałam czy nie ma wśród nich jakiejś żmii, a że były takie jakieś kolorowe, nie żadne rodzime eskulapy, więc trudno się było połapać. A rodzina nic. Przyszły, to i pójdą jak opadnie woda. Nawet nie przeszkadzało im zostawienie dzieci samych na noc, kiedy pełno tego pełzało w pobliżu. No i obudziłam się wystraszona… Czyżby dopadł mnie nowy lęk. Węży jakoś nigdy się nie bałam. Oczywiście nie jest to jakieś moje ulubione zwierzątko do głaskania, ale ogólnie – luz. Hmm…
W pracy natomiast ciąg dalszy szarej rzeczywistości. Na szczęście już wkrótce dwa długie weekendy, a później oby do świąt. Będzie trochę luzu i urozmaicenia, tym bardziej, że już wszyscy mają dość. W pracy mamy niezły „młyn”. Ale ponoć, żeby było lepiej, najpierw musi być gorzej. No więc jest gorzej, a za chwilę będzie (mam nadzieję) lepiej. Poza tym odniosłyśmy z dwoma koleżankami wielki sukces – miałyśmy taką jedną współpracowniczkę (bo koleżankę, to za dużo powiedziane), którą obecna literatura blogowa nazwałaby zapewne toksyczną. Ciężko się z nią pracowało, oj ciężko. Ustaliłyśmy jednak plan „pedagogicznego” podejścia do tego wyjątkowego przypadku i ujarzmiłyśmy ją 🙂 Pełen sukces 🙂
No dobra, trzeba kończyć przerwę śniadaniową. Blog żyje, coś nowego napisałam, więc nie jest źle… Oby tylko takie przerwy się zdarzały.
Kiedyś wydawało mi się, że wspólnota mieszkaniowa to taka fajna rzecz. Byłam zdania, że ma tę przewagę nad spółdzielnią, że są niższe koszty obsługi, no i jeśli w zarządzie są mieszkańcy to bardziej im zależy; więc naprawy są dokonywane szybciej i rozsądniej. Ma też tę przewagę nad domkami jednorodzinnymi, że zbiera się wspólnie fundusze na remonty, więc summa summarum wychodzi korzystniej… To tyle teorii i optymistycznego myślenia. W mojej wspólnocie jest tak, że na zebranie przychodzi garstka zainteresowanych osób, uchwały są podejmowane w tempie… hmm… powiedziałabym że ślimaczym, ale ślimaki przy tym zasuwają, o naprawy trzeba się wykłócać, bo każdy ma inną wizję ich kolejności. Opłaty jakoś wyjątkowo niskie też nie są. A tak poza tym to większość ma wszystko w d… Mylić się jest ponoć rzeczą ludzką, więc przyznaję, że się myliłam.
Jeszcze trochę, troszeczkę i do domu. Jakoś ciężko mi dziś czas w pracy mija. Stąd wpis (chyba jedyny plus tego stanu rzeczy). Wypiłam cztery kawy, kilka herbat, więc chyba już nic nie jest w stanie mnie pobudzić. No, może jakaś „zadyma”, ale nie o takie pobudzenie mi chodzi.
Rzadko ostatnio bloguję, bo i nie bardzo jest o czym. Jakieś takie mało emocjonujące życie prowadzę. Co prawda chciałam zrobić dłuuugi wpis po urlopie, ale stwierdziłam, że w sieci jest wystarczająco dużo jadu i negatywnych emocji i nie będę dokładać swoich. Napiszę więc tylko: nie, nie i jeszcze raz nie dla wyjazdów nad nasze morze. I nie chodzi mi tu bynajmniej o pogodę, tylko o zachowanie „turystów”. Tłok, wrzask, wszędobylskie parawany, a za nimi za często chlanie i palenie. Masakra. Doprawdy, parawany powinny być dozwolone tylko w wietrzną pogodę jako osłona przed piaskiem miotanym przez wiatr… A kiedyś tak bywało tam pięknie…